Ruszamy na wyspę Pangkor.

Pobyt na wyżynach był pełen wrażeń i niezapomnianych widoków jednak przyszła już pora by je pożegnać i ruszyć w dalszą drogę. Zdecydowaliśmy się wybrać w kierunku wyspy Pangkor by dla odmiany nacieszyć się słońcem, plażą i podwodnym światem jaki spodziewaliśmy się zastać przy wybrzeżach. Tylko żeby móc się tym wszystkim cieszyć to najpierw trzeba się było tam dostać. Przemieszczanie się na dłuższych dystansach zazwyczaj trwa cały dzień i bywa wyzwaniem. My naszą przeprawę rozpoczęliśmy około siódmej rano.

Z hotelu na dworzec nie było daleko, więc bez większego wysiłku dotargaliśmy się tam z plecakami. Niewiele później wracaliśmy już do Ipoh, chcieliśmy się dostać czymś od razu na znany nam już stary dworzec w tym mieście. Niestety... Pomimo zapewnień przy kupnie biletu i tak wylądowaliśmy na nowym. Przynajmniej już wiedzieliśmy jak się stąd urwać. W autobusie wiozącym nas na stary dworzec poznaliśmy chłopaka, który również włóczył się z plecakiem po świecie. Z rozmowy wynikło, że ma na imię Andreas i jest Włochem. Z wyglądu nic takiego absolutnie nie wynikało. Jasnoskóry blondyn o niebieskich oczach to raczej nie jest archetypiczny przykład Włocha. Pogadaliśmy z nim trochę i wymieniliśmy się informacjami na temat miejsc wartych uwagi i adresami hosteli. Doradził nam wizytę w Melace i nieszczególnie zalecał Kuala Lumpur. My opowiedzieliśmy mu o naszych wizytach w parkach narodowych. Był szczerze zdziwiony informacją, że warany biegają na prowincji po ulicach i pytał czy są groźne. Wtedy zrozumiałem, że nasze sposoby podróżowania są do siebie podobne jedynie powierzchownie...


Na stary dworzec dotarliśmy około 11-tej rano, bus do Lumut czyli miasta z którego odpływają promy na Pangkor odjeżdżał dopiero o 15-tej... No cóż... 4 godziny obijania się wcale nie były takie nudne, zwłaszcza że uprzyjemnialiśmy je sobie mrożonymi herbatami. Autokar przyjechał na czas i podróż minęła nam dość szybko, ciekawie zrobiło się dopiero po wyjściu z pojazdu. Od razu pojawili się naganiacze płci obojga. Jedna z nich dopadła nas i zaprowadziła do swojego biura, nie oponowaliśmy z ciekawości. Tam dowiedzieliśmy się, że hotele na wyspie są drogie, ale oni mają dobrą ofertę i za jedyne 60 RM na noc znajdą dla nas pokój. Perspektywa zapłacenia podwójnej ceny za nocleg była nadzwyczaj kusząca jednak ku rozczarowaniu pracowników odmówiliśmy sobie tej przyjemności. Zadbaliśmy natomiast o przyjemności kulinarne. Z autokaru wyszliśmy już zdrowo przegłodzeni, a idąc na przystań mijaliśmy stoiska z jedzeniem. Restauracje oferowały przeróżne, już gotowe potrawy, wystarczyło wskazać paluchem co ma się znaleźć na naszym talerzu... Mniam! Pokrzepieni rybkami z ryżem ruszyliśmy na przystań, łódź na wyspę odpływa mniej więcej co godzinę, bilet kosztuje 10 RM na osobę i obowiązuje w obydwie strony. Na pokładzie dość szybkiego promu poza nami znajdowało się jeszcze troje białych, resztę chętnych na odwiedzenie wyspy stanowili Malezyjczycy. Zgadzało się to z tym co o wyspie udało nam się wyczytać "chętnie odwiedzana przez miejscowych, słabo znana wśród zagranicznych turystów" - czy jakoś tak. Dotarcie na wyspę trwało trochę ponad godzinę, prom przybijał do dwóch portów. My wysiedliśmy na tym drugim. Pierwsze próby znalezienia hotelu troszkę nam zepsuły humor, 80 RM za jednoosobówkę to troszkę ponad nasz budżet, jednak nie traciliśmy nadziei. W końcu dostrzegliśmy na końcu jednej z uliczek szyld "Budget Hotel", napis wyglądał zachęcająco, kopnąłem się sprawdzić czy cena również. Okazało się że tak, 30 RM za dwuosobówkę! Czyli normalna cena jak na kontynencie. Nie dość, że znaleźliśmy sympatyczny hotel z widokiem na port to jeszcze dostaliśmy ofertę wynajmu rowerów po 10 RM na zwiedzanie wyspy. (Hotel był prowadzony przez krzepkiego i rezolutnego starszego pana, byłam naprawdę pod wrażeniem z jaką witalnością zajął się nami i oprowadził po swoich włościach. Hotelik był schludny i przestronny z dużą salą wspólną i tarasem wychodzącym na portowe zaułki. Wspólna łazienka na korytarzu i brak klimy, to typowy standard za taką cenę, ale nie spodziewaliśmy się niczego innego i nawet nie potrzebowaliśmy. - Żywia) Szczerze się ucieszyłem, że trafił się nam ten hotel, w grę wchodziła jeszcze opcja rozłożenia namiotu tyle, że pogoda się popsuła, a w deszczu kiepsko się namiot rozkłada, poszukiwania miejsca na rozbicie namiotu też w deszczu nie należą do najprzyjemniejszych. Wieczór spędziliśmy na odpoczynku i obserwacjach przebić na pobliskim słupie energetycznym.

Lekko futurystyczny prom, którym dotarliśmy na wyspę.


Różowe taksówki to podstawowy środek transportu na wyspie.


Za pomocą takiego oto cuda orientowaliśmy się w terenie.

Komentarze